|
Chyba nikt z krytyków ani entuzjastów
muzyki jazzowej nie spodziewał się niespodzianki, jaką
przyniesie początek nowej dekady. Oto, po kilkudziesięciu
latach jazzowego undergroundu, w czasie gdy muzyka jazzowa
kojarzona była z wąskim klubem zapaleńców, a triumfy na
rynku święcił grunge, post-punk, hip-hop, czy pop-mieszanka
tychże w wersji radiowej, dokonał się zaskakujący i, wydawałoby
się, niemożliwy do spełnienia krok. Jazz chwycił masy.
A może to masy chwyciły za jazz?
Faktem jest, iż muzyka ta, stanowiąc pojęcie nader pojemne,
mieści w sobie niesamowitą różnorodność stylów, palet,
odcieni. Wszyscy, którzy chcą ostatecznie zdefiniować
ten gatunek, natrafiają na nie lada trudności. Zazwyczaj
więc tłumaczy się jazz jego muzyczną etymologią, wskazuje
się na dominujący element improwizacji, nierzadko wirtuozerii
i indywidualnego, niepowtarzalnego stylu muzyków, czy
wreszcie zasad jazzowej harmonii. Jednak przemierzając
jazzowy alfabet, serwowany nam przez dowolny sklep muzyczny,
pod każdą z literek danego nazwiska równie dobrze moglibyśmy
zapisać zupełnie odmienny styl i rodzaj wypowiedzi. Być
może to właśnie ów stan rzeczy mówi najwięcej o specyfice
muzyki, którą obejmuje to pojęcie.
Jednym z najbardziej niespodziewanych sukcesów komercyjnych
ostatnich lat była debiutancka płyta Norah Jones. Album
"Come Away With Me" sprzedał się w wielomilionowym
nakładzie, co przyprawiło o ból głowy samą artystkę, a
jej wydawcę napełniło bezbrzeżnym zdziwieniem. Producent
i wytwórnia była zaskoczona do tego stopnia, iż - co wydawałoby
się niespotykane w muzycznej branży - podaż nie nadążała
za popytem i klienci musieli cierpliwie czekać na nową
serię albumu. Casus Norah Jones, która, dodajmy, obserwowała
swój sukces komercyjny z przerażeniem (chciała nawet zabronić
dalszej sprzedaży albumu), wskazuje na początek pewnego
trendu na rynku muzycznym, który z perspektywy kilku lat
staje się coraz bardziej widoczny.
Na długo przed sukcesem debiutanckiej
płyty Jones statusu gwiazdy z okładek kolorowych magazynów
dorobiła się Diana Krall. Ta kanadyjska pianistka i wokalistka
od lat z powodzeniem sprzedaje w milionowych nakładach
swe kolejne albumy - a kupują je nie tylko jazzowi maniacy
(właściwie oni chyba kupują ją najrzadziej). Jak się okazało,
po jazzowe standardy, które przewijały się przez płyty
Krall, zaczęło sięgać coraz więcej osób. Zmysłowy, charakterystyczny
głos wokalistki, bardzo delikatne, nierzadko zaprojektowane
na orkiestrę aranże oraz świetni muzycy i nienaganna produkcja
- wszystko to łącznie zagwarantowało muzyce Diany Krall
spore powodzenie.
Wytwórnie płytowe i producenci szybko dostrzegli, co
w trawie piszczy. Na początku roku 2003-go na rynek weszły
równolegle dwa albumy - Petera Cincotti i Michaela Buble.
Obydwie pozycje, podobnie jak płyty Krall, łączy perfekcyjna
produkcja, obecność bardzo dobrych muzyków, próba nowego
spojrzenia na jazzowe standardy, oraz... profesjonalna
promocja.
Jazzowi puryści są oczywiście oburzeni. Najbardziej przypinaniem
muzyce Norah Jones etykietki jazzowej, podobnie dostaje
się pozostałym muzykom za "pościelowe", wygładzone
wersje standardów, czy za ciągłe wałkowanie na nowo starych
utworów. I nic nie pomaga tłumaczenie, iż w istocie cała
sztuka w tym przypadku sprowadza się do próby oryginalnej
interpretacji.
Zjawisko, jakim jest jazz, oczywiście nie wyczerpuje
się w tym, co obecnie tak dobrze sprzedaje się pod tym
szyldem. Gdzieś poza głównym nurtem nadal jednak, jak
choćby w legendarnej ECM, nagrywa i wydaje się muzyków,
którzy idą pod prąd poetyki singli radiowych. Zresztą
i tu zdarzają się komercyjne hity, jak choćby ostanie
dwa albumy kwartetu Tomasza Stańko ("Soul Of Things",
"Suspended Night"). Innym przykładem na to,
iż wysoki poziom artystyczny można łączyć z sukcesem rynkowym,
jest Leszek Możdżer. Świetny pod każdym względem album
"Piano" znajdował się przez kilka miesięcy na
listach bestsellerów w naszym kraju. Sam Możdżer stał
się osobowością medialną, wielokrotnie nagradzaną i rozpoznawalną
publicznie (ostatnio "Paszport Polityki").
Takich przykładów jest oczywiście więcej. Cokolwiek by
nie powiedzieć o wspomnianych artystach, faktem pozostaje,
iż duch dawnych lat, akustycznego grania, lirycznego wdzięku,
czy swingowego czadu, na trwałe zagościł w miejscu, gdzie
jeszcze do niedawna można było słuchać jedynie plastikowe,
niczym nie różniące się między sobą pop-gnioty. I choć
tych gniotów wciąż wokół nas bez liku, obok nich coraz
częściej pojawiają się rzeczy ciekawe, niebanalne i na
swój sposób świeże (nawet jeśli są tylko interpretacją).
Artyści z jazzowej niszy wychodzą na światło dnia, dostając
coraz głośniejszy aplauz.
Czyżby więc powrót jazzu? Mam nadzieję.
Bartłomiej J. Kwasek
fotografie Kazimierz Kwasek
|
|